Odwiedzając Aulę Leopoldyńską na Uniwersytecie Wrocławskim – najcenniejszy zabytek baroku w regionie – nie można go przeoczyć. Siwy, starszy mężczyzna z dobrodusznym uśmiechem na twarzy – to prawdziwa kopalnia informacji o Wrocławiu, sztuce malarskiej i …turystach.
Na rozmowę zaprasza do siebie, za ladę stoiska, na którym stoją mapy, plany, przewodniki, widokówki, albumy i uniwersyteckie wydawnictwa. Elegancko ubrany, zawsze pod krawatem, w marynarce z kamizelką. Ma 73 lata, a pytany o wiek, śmieje się, że w jego rodzinie prawie nikt tak długo nie żył.
W pracy jest sześć dni w tygodniu. W środy robi sobie wolne, jak zaznacza, na załatwienie różnych spraw. Stoisko ma czynne, gdy otwarta jest Aula. Największe tłumy są w soboty i niedziele.
– Dla mnie pan Ryszard to symbol gmachu głównego. Gdy jestem na uniwersytecie, a jego punkt jest zamknięty, to tak jakoś jest tu pusto – mówi prof. Marek Bojarski, rektor Uniwersytetu Wrocławskiego.
Schowany za albumami i mapami z uwagą obserwuje turystów
Widzi, jak na przestrzeni lat zmieniają się ci, którzy zwiedzają Wrocław i Uniwersytet. Przed laty najwięcej było Niemców, którzy przyjeżdżali tak, jak niektórzy Polacy jeżdżą do Lwowa czy Wilna – z tęsknoty za utraconą ojczyzną lub, jak wolą inni, „Heimatem”. Teraz odwiedzający są z całego świata – z Argentyny, Meksyku czy Australii. Pan Ryszard z uśmiechem zaznacza, że denerwują go trochę Austriacy.
– Niektórzy z wyższością mówią, że to, co w mieście najładniejsze, jest w zasadzie ich, bo to przecież habsburskie – podkreśla.
Opowiada, jak niektórzy po wejściu do Auli Leopoldyńskiej klękają i robią znak krzyża. Takie wrażenie robi na nich wystrój, myślą, że są w kościele. Przewodnicy muszą wyjaśniać, że to jest uniwersytet, a kościół jest obok.
W dobie internetu i zdjęć robionych komórkami punkt z wydawnictwami i albumami ma coraz mniejsze znaczenie. Mniej jest kupujących. Ale pomocy turystom nie odmawia. Czasami pożyczy agrafkę lub powie, gdzie jest toaleta. Zdarza się, że podczas upałów osoby starsze proszą o szklankę wody.
– Niektórzy łapią zadyszkę, bo co prawda Aula jest na pierwszym piętrze, ale to wysokość trzeciej kondygnacji i trochę schodów do pokonania – mówi pan Ryszard.
Prace podpisuje Najary
W PRL-u nie mógł nazywać się tak, jak przodkowie. Był więc Ryszardem Jaweckim. Później problemów już nie było i wrócił do pełnego nazwiska Nałęcz-Jawecki.
– Przodkowie należeli do stanu rycerskiego i herb szlachecki wywalczyli sobie na polu walki w XIV wieku – opowiada.
On urodził się w Modzelach, koło Płońska. Zaczął malować w szkole powszechnej we Wrocławiu, do której trafił w 1945 r., po przeprowadzce z rodzicami spod Warszawy. Na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie uzyskał tytuł magistra sztuki. Ma za sobą także studium doktoranckie z filozofii. Od 44 lat należy do Związku Polskich Artystów Plastyków. Cały stan wojenny spędził w drewnianej chacie na Kaszubach, gdzie robił to, co lubi najbardziej – malował. W malarstwie pociąga go autentyczność. Bliskie mu są cykle, ostatnio przygotował szkice interesujących miejsc we Wrocławiu. Lubi tusz, laserunek, papier czerpany. Jego prace są w wielu prywatnych zbiorach.
– Prace od lat podpisuje „Najary”. Niech pan zgadnie, dlaczego? – dodaje i widząc wycieczkę, ustawia się za ladą.
Jarek Ratajczak